Piknik TEAM'u w Kosowiźnie

2014-05-18 21:49

Jak wyobrażacie sobie piknik modelarski? Wielu moich znajomych tak: kilku podstarzałych panów przybywa swoimi najnowszymi mercedesami, z których wyjmują swoje latające antidotum na kryzys wieku średniego. Na dobrze skrojone garnitury zakładają fartuszki, po czym oddają stresujący lot – wszak droga zabaweczka służy bardziej do lansu niż zabawy. Po spełnieniu tego obowiązku oddają się konwersacji o sytuacji politycznej świata z lubością pochłaniając paluszki. Ta wizja na pewno nie dotyczy naszej grupy. Wszak Bieliki mają iście ułańską fantazję. Niektórzy mogliby nawet przypuszczać, iż nasza modelarnia mieści się na jednym z zamkniętych oddziałów lecznictwa otwartego. Co prawda jeden Mercedes był, nawet zatankowany (przez co znacznie wzrosła jego wartość), ale to karawan służący do transportu zwłok modeli, więc się nie liczy.

Jako gospodarz zwlekłem swoje leniwe cielsko z łóżka skoro świt… coś koło dziesiątej. Miałem jeszcze kilka spraw do załatwienia przed przyjazdem ekipy. Na przykład dokonanie ostatnich zakupów. Zadowolony ze swoich zdolności organizacyjnych wracam ze sklepu i własnym oczom nie wierzę – na podwórku stoi auto z bydgoską rejestracją. Albo komornikowi udało się do mnie trafić mimo nocnego przestawiania tabliczek adresowych, albo pierwsi goście przybyli przed czasem. Ufff… to Manaq z rodziną. Kolejnych gości witał mój synek Jedruś, gdyż ja w tym czasie brałem prysznic… już drugi w tym roku. Pokazałem chłopakom moje męskie zabaweczki (nie, nie, nic zdrożnego), gdy zawezwano nas na obiad. Wchodząc do kuchni zaniepokoiły mnie wypełnione jedzeniem miski. Goście przywieźli tyle jedzenia, że można by wyżywić drużynę piłkarską, zatem z głodu nie umrzemy, pomyślałem. Krótko po obiedzie okazało się, że mamy bardzo niewygodne krzesła, niedostosowane do męskich zadków. Panowie strasznie się na nich wiercili. W końcu Arabat nie wytrzymał – porozumiewawczo kiwnął głową i wydał komendę: „Idziemy!”. Zaczęły się loty na moim mini-lotnisku, które przybyłym pierwszy raz musiało wydać się mikroskopijne w zestawieniu z opisem Horneta – szefa naszej bandy. Zdaje się, że mówił chłopakom coś w stylu: „jak podchodzisz do lądowania, to musisz patrzeć przez lornetkę.”  Nasz starosta przesadził też z modelem. Twierdził, że lata motoszybowcem, ale jego prędkość i wydawany dźwięk wyraźnie wskazywały, że gdzieś w ogonie ukryty jest mini silnik odrzutowy. Były też modele udające kijanki machające ogonkami, na przykład ESA Arabata, która mnie osobiście kojarzy się z Frankensteinem – blizna na bliźnie. Swoją drogą Łukasz to bardzo dobry pilot. Zastanawiałem się na czym polega jego fenomen i tym razem odkryłem tajemnicę. Zauważyłem, że ukradkiem wyjmuje z kieszeni karteczkę, czyta coś, chowa notatkę  z powrotem i zaczyna latać. Przy czym niemal każdy lot kończy się kraksą. Tym razem ściąga wypadła Arabatowi i zdążyłem do niej zajrzeć. Są tam trzy słowa, niestety ostatnie jest zamazane. Dwa pierwsze to „start” i „latanie”. Arabacie, ostatnie słowo to „lądowanie”, pamiętaj o tym! Problem ze sprowadzeniem modelu na ziemię miał także Kross. Wyglądało to tak, jakby pilot samolotu nagle zobaczył na ziemi teściową i postanowił wylądować jej na głowie. Całe szczęście obyło się bez większych strat, tylko zające biegają po polach jakieś zalęknione. Na niebie odbyła się też walka powietrzna zakończona widowiskową kraksą. Resztki budowlanych materiałów izolacyjnych spadały na ziemię niczym śnieg. Cała impreza przypominała nieco wesele, gdyż loty poprzeplatane były konsumpcją, aż chciało się zaintonować „a teraz idziemy na jednego”. Były też tańce… z modelami, holowanie szybowca i duuuużo dobrej zabawy, za którą bardzo dziękuję przybyłym. Specjalne zaś podziękowania należą się Hornetowi za zmobilizowanie grupy.

 

PiotrP

—————

Powrót


horn3t's 20140518_KOSOWIZNA album on Photobucket